Białoruski klub piłkarski Pahonia, który gra w polskich rozgrywkach, niedawno znalazł się w centrum międzynarodowego skandalu. Litwini oskarżyli drużynę o kradzież logo. Chodzi o to, że przypomina ono do złudzenia symbol na koszulkach litewskiej reprezentacji. 

Wraz z napływem dużej liczby Białorusinów na Litwę nasiliły się emocje wokół interpretacji wspólnej historii — w dużej mierze sporu sztucznego i podsycanego przez służby białoruskie.

Symbolika białoruskiego klubu z Polski i litewskiego godła jest bardzo podobna. Różnią się szczegóły, ale i na jednym, i na drugim widnieje podobny rycerz z mieczem na koniu.

W tym konkretnym przypadku Białorusini postanowili nie zaogniać sytuacji i obiecali, że symbol zmienią. Należy się więc spodziewać, że skandal się wyciszy. Jednak ta historia pokazuje istotną kolizję w relacjach między dwoma narodami — Białorusini i Litwini nie mogą porozumieć się w sprawie wspólnej historii.

Chodzi przede wszystkim o okres Wielkiego Księstwa Litewskiego (XIII–XVIII w., od 1569 r. jako część Rzeczypospolitej Obojga Narodów). Litwini uważają, że WKL było ich państwem. Białorusini oponują — byli tam także nasi przodkowie i to bynajmniej nie na zaściankach. Przytaczają przy okazji szereg argumentów, w tym fakt, że to właśnie język starobiałoruski przez kilka stuleci był w WKL językiem oficjalnym i że w nim zostały spisane najważniejsze prawa.

Herb Wielkiego Księstwa przedstawiał rycerza na koniu, który podąża za swoim przeciwnikiem. W 1991 r. Białoruś zatwierdziła go jako symbol państwowy pod nazwą „Pogoń”. Obecna Litwa przyjęła niemal ten sam herb pod nazwą „Vytis”. Różnice są niewielkie — m.in. w symbolu litewskim ogon konia skierowany jest ku górze, w białoruskim — w dół.

Co prawda w 1995 r. białoruski dyktator Alaksandr Łukaszenka dokonał zmian w symbolice państwowej, przywracając flagę i godło nawiązujące do symboli sowieckich. Jednak ci Białorusini, którzy występują przeciwko reżimowi, właśnie „Pogoń” uczynili jednym ze znaków swojego oporu, ducha narodowego. To z kolei nie spodobało się części Litwinów.

Napięcie wzrosło po tym, jak na Litwę trafiła duża liczba Białorusinów. Część z nich to migranci zarobkowi, ale bardzo wiele osób zostało zmuszonych do emigracji, by ratować się przed więzieniem. Po tym, jak Łukaszenka rozpędził pokojowe protesty w 2020 r., represje dotknęły ogromną część społeczeństwa.

Oliwy do ognia dolewają służby Alaksandra Łukaszenki i Władimira Putina. Na budynkach w Wilnie zaczęły pojawiać się napisy obrażające miejscową ludność. W mediach społecznościowych natomiast rozkręcany jest temat tzw. litwinizmu*, pseudohistorycznej teorii, ochoczo podsycanej przez służby sowieckie.

Według niej średniowieczni Litwini byli de facto Białorusinami i to oni założyli Wielkie Księstwo Litewskie (WKL). Białoruska diaspora odcina się od tych idei i widzi w nich chęć skłócenia obu narodów. Tę narrację część Litwinów przypisuje jednak Białorusinom mieszkającym w ich kraju — jakoby chcą oni nie tylko zawłaszczyć historię litewską, ale i odebrać Wilno (w którym rzeczywiście w przeszłości żyli i działali liczni przedstawiciele białoruskiej kultury i odrodzenia narodowego).

Część litewskich polityków połknęła tę przynętę, bo łatwo jest zagrać na fobiach niewielkiego narodu, który doświadczył traumatycznych wydarzeń w historii. Nie bez znaczenia jest fakt, że współczesna Białoruś jest przez wielu — zarówno na Litwie, jak i szerzej na Zachodzie — traktowana praktycznie jako rosyjska prowincja. Służby specjalne obu dyktatorów rzeczywiście wypuszczają swoje macki do krajów UE i NATO. W tym jednak wypadku wydaje się, że zagrożenie jest przez Wilno wyolbrzymiane.

Tamtejsze władze postanowiły metodycznie zaostrzyć zasady wjazdu i legalizacji, co stworzyło szereg utrudnień dla Białorusinów uciekających przed represjami. Część z nich rzeczywiście zasługuje na krytykę za niechęć do nauki języka kraju przyjmującego. Można zrozumieć dyskomfort, który odczuwają Litwini, gdy na każdym kroku słychać język rosyjski (niestety, większość Białorusinów praktycznie nie mówi po białorusku). Agresja Kremla, któremu wysługuje się Łukaszenka, wywołuje obawy przed okupacją.

Według sondażu, który w tym roku przeprowadził Litewski Instytut Socjologii, 23 proc. Litwinów zadeklarowało, że nie chcieliby mieszkać obok migrantów z Białorusi (w 2023 r. było to 18 proc.). Pracować razem z nimi nie chce 20 proc. badanych (wcześniej — 12 proc.). Tu należy odnotować, że niechęć do Rosjan jest znacznie większa — być ich sąsiadami nie chciałoby 42 proc. Litwinów.

Liderzy opozycji białoruskiej, aktywiści, historycy i politolodzy, którzy dziś przebywają na Litwie, próbują tłumaczyć miejscowym politykom i społeczeństwu, że obawy związane z migracją z Białorusi są przesadzone, a problem „litwinizmu” jest wyssany z palca. Apelują, by dialog w sprawie spuścizny historycznej pozostawić specjalistom, naukowcom. Na szczęście widać już pozytywne efekty tych starań.

Nie znaczy to, że wszystkie problemy w relacjach między dwoma narodami można szybko rozwiązać. Starsze, konserwatywne pokolenie na Białorusi jeszcze od czasów sowieckich ma skłonność do uważania Litwinów za „zagorzałych nacjonalistów”, którzy „udają, że nie rozumieją naszego języka”. Propaganda Łukaszenki nieustannie piętnuje Litwę jako „gniazdo zbiegów” (czyli emigrantów politycznych), „marionetkę Waszyngtonu”. To pranie mózgów niestety zatruwa głowy części Białorusinów.

Z kolei Litwini mają swoje traumy, wywołane przez działania Mińska. Łukaszenka zbudował elektrownię jądrową przy samej granicy, zaledwie 50 km od Wilna, co wywołuje obawy przed skażeniem radioaktywnym w przypadku ewentualnej awarii. Reżim białoruski zamknął litewskie szkoły. Ponadto władze litewskie są przekonane, że Łukaszenka celowo kieruje migrantów z Azji i Afryki, by szturmowali granice ich państwa, należącego do UE. Obawy wywołują manewry wojskowe na terytorium Białorusi, zwłaszcza jeśli przyjeżdżają na nie rosyjscy żołnierze.

Mimo wszystko zwykłe relacje międzyludzkie Białorusinów i Litwinów wyglądają znacznie lepiej niż te między rządami w Mińsku i w Wilnie. Te międzysąsiedzkie kontakty mają długą historię.

Pamiętam, jak w czasach sowieckich, jeszcze będąc studentem, z przyjemnością wyjeżdżałem do Wilna na weekendy. Zaledwie trzy godziny w pociągu, bez konieczności jakichkolwiek kontroli — i czujesz się prawie tak, jakbyś trafił na Zachód. Średniowieczna architektura, wiele przytulnych kawiarni, obcy język, a przy tym — gościnność i uprzejma obsługa.

W kolejnych latach wielokrotnie miałem okazję do kontaktów z dziennikarzami z Litwy. Podobne doświadczenia mieli ludzie wykonujący inne zawody. I nawet w kręgach niepodróżujących za granicę białoruskich pijaczków duże butelki wina nazywało się „sabonisami” — od nazwiska znanego litewskiego koszykarza.

Dziś wielu Białorusinów, którzy pozostali w kraju, podróżuje na Litwę, by spotkać się ze swoimi bliskimi, zmuszonymi do emigracji. Ponieważ Zachód zablokował ruch lotniczy z Białorusią, wielu mieszkańców tego kraju wykorzystuje wileńskie lotnisko jako hub do podróży po całym świecie. Z kolei Litwini czasem udają się na Białoruś po tańsze papierosy i benzynę, chociaż może się to wiązać z ryzykiem — nawet uznania za „szpiega” i trafienia za kratki.

Niestety, konfrontacja między władzami Litwy i Białorusi uderza w interesy zwykłych obywateli. Litwa zamierza na dobre zamknąć granicę z Białorusią w odpowiedzi na loty balonów przemytniczych, które generują koszty gospodarcze i stwarzają zagrożenie dla lotniska w Wilnie.

Ważne jest to, że Wilno kontynuuje swoje wsparcie dla białoruskich sił demokratycznych. Władze Litwy rozumieją, że jeśli reżim Łukaszenki upadnie, relacje natychmiast zaczną się poprawiać, a to rozwieje wszelką wzajemną podejrzliwość. Wówczas i sprawę wizerunku rycerza Pogoni łatwiej będzie rozwiązać. Ostatecznie orzeł widnieje nie tylko na polskim godle i — jak się wydaje — nie ma z tego powodu żadnych pretensji.

 

O Autorze

Alaksandr Kłaskouski, komentator polityczny portalu „Pozirk”, który został założony na emigracji przez byłych pracowników zlikwidowanego przez władze portalu Naviny.by (Biełorusskije Nowosti) i agencji BiełaPAN.

Tłumaczyła Justyna Prus.

 

* Korzenie koncepcji sięgają początku XX wieku i wiążą się z podejmowanymi przez niektórych białoruskich nacjonalistów próbami stworzenia od podstaw tożsamości narodowej. W teorii litwinistów WKL, obejmujące obszar dzisiejszych Litwy i Białorusi, zostało założone przez Białorusinów — i to oni są wyłącznymi spadkobiercami jego dziedzictwa. Zgodnie z ich tezą średniowieczni Litwini byli tak naprawdę Białorusinami, a obecni Litwini to dawni mieszkańcy Żmudzi, którzy nigdy nie stworzyli własnego państwa. Popularnością wśród litwinistów cieszy się teza, że WKL założył Mendog, uważany przez nich za księcia ruskiego, w Nowogródku. Właśnie tam sytuują oni też Worutę, legendarną siedzibę litewskiego księcia, choć nie ma na to dowodów historycznych. Część z nich uznaje, że WKL było państwem bałtycko-wschodniosłowiańskim, w którym nie tylko liczebnie, lecz także w elitach politycznych dominowali Słowianie. Jednocześnie niektórzy zwolennicy najradykalniejszej wersji litwinizmu wyprowadzali nawet roszczenia terytorialne do Wileńszczyzny, w tym do Wilna, uznawanego przez nich za miasto wyłącznie białoruskie. („Trudne dziedzictwo. Napięcia wokół interpretacji wspólnej przeszłości Litwinów i Białorusinów”, J. Hyndle-Hussein, K. Kłysiński, Publikacje OSW)